Jak to się zaczęło? Wszystko przez tatę!
Kiedy inne dzieci bawiły się w dom, ja czasami bawiłam się… w ciemnię fotograficzną. Taką prawdziwą – z czerwoną lampą, zapachem chemikaliów i napięciem, które można było kroić nożyczkami do wywoływania zdjęć. A wszystko to w naszej małej, ciasnej łazience w bloku.
Tak, wiem, że młodsze pokolenie może nie wiedzieć, o co chodzi, ale to była prawdziwa magia – patrzysz na papier, a nagle pojawia się zdjęcie! TADAM! To nie było zwykłe robienie zdjęć – to było jak odkrywanie tajemniczego świata.
Mój tata – bohater tej historii i pierwsza osoba, która nauczyła mnie patrzeć na świat przez obiektyw, a nie tylko przez okno – miał bzika na punkcie fotografii. To on podarował mi mój pierwszy aparat na kliszę i to z nim siedziałam po nocach, pod czujnym okiem czerwonego światła, obserwując jak na papierze powoli wyłania się… magia.
Pamiętam do dziś to napięcie: „Wyjdzie, czy nie wyjdzie?” A jak już wyszło – radość nie do opisania! Zdjęcie lądowało na sznurku, przypięte spinaczami do bielizny, a my siadaliśmy razem i patrzyliśmy, jak schnie nasza mała historia zapisana światłem.
Zanim zaczęły się cyfrowe aparaty, robiłam zdjęcia na kliszy. I ten rytuał! Czekanie na wywołanie zdjęć, przeglądanie odbitek – prawdziwy klimat analogowy. Wtedy każde zdjęcie było przemyślane. No bo w końcu nie miało się 2000 zdjęć na karcie – trzeba było czekać i sprawdzać, czy nie wyszło za ciemno.
To wtedy nauczyłam się czegoś ważnego: że fotografia to coś więcej niż obrazek. To emocje. Czas. Chwila, która już nigdy się nie powtórzy. I choć miałam może 9 czy 10 lat, już wtedy wiedziałam, że to nie jest zwykłe hobby. To była miłość od pierwszego błysku.
Dziś nie mam już domowej ciemni (łazienka wróciła do swojej pierwotnej funkcji – ku uciesze domowników ), ale pasja została. I gdy tylko biorę aparat do ręki, to znowu czuję się jak ta mała dziewczynka z czerwonym światłem nad głową i tatą obok. Tylko teraz to ja wywołuję emocje u innych.
Twój fotograf – Izabela